odcinek 197

Jak uczy historia, prowadzenie wojennych kampanii zimą niespecjalnie wychodzi na zdrowie ambitnym dowódcom. Historia Mazur pamięta już kilka niezwykle efektownych przemarszów wojsk pokonanych na białych przestrzeniach rozciągających się gdzieś na wschodzie. Szczególnie niebezpieczne były te kampanie dla byłych kaprali trochę zbyt szybko awansowanych na naczelnych dowódców. Najpierw „mały kapral”, pomimo niezwykle wytężonej pomocy eksportowych wojsk polskich i polskich dziewic dających z siebie wszystko „dla Polski”, musiał sromotnie zrejterować aż na dalekie zamorskie wyspy. Inny kapral z wąsikiem, o niespełnionej artystycznie duszy chciał sobie twórcze niepowodzenia zrekompensować na polach bitew, tym razem bez sojuszu z Polską i jej mieszkańcami. Nie bardzo mu to pomogło i skończył jeszcze gorzej. Kampanie zimowe bywają niebezpieczne. Dlatego też kapral rezerwy Grzżycz z Wyrzutków, głównodowodzący wojskami „zielonych” w wojnie o tę piękną krainę z decydującą kampanią czekał do wiosny. Wiedział, że jego przeciwnik - sołtys Marynara doświadczenie wojenne posiadł ogromne, a i historię militarnych kampanii ma w jednym palcu.

- Wojny wygrywa się nie na polach bitew a przy bankowych ladach! – głosił Marynara słusznie jak najbardziej, gromadząc skutecznie środki na przyszłe kampanie zbrojne i pokojowe także. Zbroił się więc, uderzając w pokłony do możnych, bijąc pięścią w stół przy strachliwych i polując skutecznie na napęczniałe kasą jelenie. A zapasy w skarbcu rosły. Nie był też Marynara sknerą z zaskrońcem w kieszeni.

- Nic tak nie wiąże ludzi ze sobą jak wspólna zasobna kasa – głosił, starając się, aby jego drużyna opływała we wszystkie doczesne dobra. Na miarę Wyrzutków rzecz jasna. Powoli bo powoli, ale liczba jego zwolenników rosła, drużyna „niebieskich” krzepła w ciągłych potyczkach, nabierała siły i doświadczenia. I to najbardziej martwiło Grzżycza.

Zebrał Grzżycz swą jakby już z lekka przetrzebioną drużynę i potoczył wzrokiem po ogorzałych twarzach, ciągle jeszcze ufnie wpatrzonych w oblicze wodza.

- Marynara zbiera siły – zaczął, spoglądając ponuro – nie wolno czekać aż okrzepnie na dobre. Jak tylko wiosna nastanie, musimy uderzyć. Mocno i ostatecznie!

Spodziewanego entuzjazmu jakoś nie zauważył, co go z lekka zaniepokoiło. Skinął więc na wierną starą klucznicę, która ciągle jeszcze dzierżyła skarbiec mazurskiej wioski.

- Powiedzcie no, dobra kobieto, co tam w naszym skarbcu piszczy? Jest li o co miecze dobywać, głowy nadstawiać?

Wywołana spłoniła się niczym młódka i zapaską oczy zasłoniła, onieśmielona zaszczytem występowania przed tak dostojną grzżyczową radą.

- A bo to wiadomo, że Marynara – niech go piekło pochłonie – pazerny jest na srebra i dukaty co je do skarbca zbiera pilnie. Pilnuje tego dobra jakby jego było i uszczknąć coś nie sposób. Tylko swoim przybocznym dukatów z kiesy nie żałuje!

- Ajajaj! – rozległ się echem pod sklepieniem jęk rozpaczy.

- Tak, tak – klucznica dłoń spracowaną, reumatyzmem wykręconą wyciągnęła – Bo to tak: setnikowi dukatów cztery dołożył na każdą niedzielę …

- Uuuuu…! – zawyła gromada.

- Skrybie nowemu tynfów srebrnych szczycieńskich dwanaście płaci, a jeszcze po pół dukata za każdą kartę w języku obcym naskrobaną… - ciągnęła.

- Dość tego! - warknął Grzżycz, czując przez skórę, że hojność Marynary zrobiła duże wrażenie i to jakoś chyba nie takie, o jakie mu chodziło. Widział już w wyobraźni jak kolejni dotąd wierni członkowie jego drużyny chyłkiem przenoszą się pod skrzydła Marynary. Wizja klęski w wiosennej kampanii była coraz wyraźniejsza.

- Pozwolić nie możemy, aby grosz nasz publiczny tak był na wiatr wyrzucany, prawda!

- Prawda, prawda… - rozległy się głosy niezbyt już zgodnym chórem.

- Tak więc nie pozostaje nam nic innego jak skarbiec nasz wyrzutkowy pod skrzydła władzy zwierzchniej królewskiej i wojewody oddać. Niech sprawdzą czy sprawiedliwie jest dzielony, a zaraz potem Marynarę do wieży wtrącą za taką niesprawiedliwość!

- Tak, tak, inwestygatorów królewskich sprowadzić!

- Wojewódzkich takoż skarbników … Oooo!

Uśmiechnął się Grzżycz pod nosem. Tak powinno być, tego się po swej wiernej drużynie spodziewał.

- Łapsów centralnych pana Kanclerza na Marynarę spuścić! Już oni wyduszą z niego, na jakie niecne cele nasze dukaty idą!

Z lekka się Grzżycz zalterował, bo o łapsach tych wieść się niosła, że nieprzekupni są i wyskrobać potrafią to, co każdy już od lat zapomniał, albo zapomnieć chciał jak najszybciej. A to mu już nie bardzo się uśmiechało. Zamachał więc rękami, aby rozpalone głowy lekko uspokoić.

- Czy nie za dużo grzybów w barszczu? Deptać sobie po piętach będą…

- To i dobrze, a ja ich wtedy powiodę tam, gdzie droga właściwa – wtrąciła z boku klucznica.

- No, chyba że tak - zgodził się Grzżycz - wiesz, dobra kobieto, jak urząd sprawować lepiej niż niejeden co w portkach chodzi. Chwali ci się to i będę pamiętał, kiedy po kampanii wiosennej znów na zamku w Wyrzutkach osiądziemy.

Marek Długosz