Teraz już tak będzie, że to aura wyznaczy granice naszej aktywności. Deszcz, wiatr, niepogoda... za wszelką cenę będą zatrzymywały w domu i oferowały wygodny foteli telewizor.

Zapłakana październikowa niedziela dla nas rowerzystów to kara , ale wieloletnie przyzwyczajenie wyciąga z domu na spacer. Pada, a niech sobie pada... ruch dobrze zrobi, zahartuje. Robimy 2 xMD (dwa okrążenia wokół Małego Domowego) i w okolicach ulicy Konopnickiej rozchodzimy do domów. Taka bezpieczna, ale krótka trasa spełnia zapotrzebowanie na aktywność w niesprzyjających warunkach atmosferycznych. Przytrzymując kaptur przez chwilę szarpię się z wiatrem, a podnosząc kasztan pocieram brązową skorupkę i nucę sobie „słoneczko nasze rozchmurz pyska, bo nie do twarzy ci w chmurzyskach”... Autentycznie tak sobie śpiewa mszurając nogami po mokrym listowiu. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki blask słońca oświetla jezioro, oświetla też budynek... Wyciągam telefon i utrwalam ten cud. To olśnienie sprawia, że znów jestem małą Grażynką, bo właśnie w tym budynku jako dziecko mieszkałam. Brzeg jeziora, ulica były moim ówczesnym placem zabaw. Wspinam się po schodach, w których budowie uczestniczyłam. Nie, nie jest to żart, na prawdę pomagałam.Bawiąc się z innymi dziećmi tuż obok usłyszałam jak jeden z robotników prosi mnie o wodę. Pobiegłam do domu, a mama dała mi dla nich kankę pełną zsiadłego mleka. Pili i dziękowali. Następnego dnia zaniosłam im kompot... Więc chyba mam prawo twierdzić, że do tej budowy wniosłam jakiś udział. Pracujący tam panowie ubrani byli identycznie i każdy z nich na plecach miał wypisane dwie litery ZK. Jako dziecko nie miałam pojęcia cóż to znaczy, dopiero mama wyjaśniła mi, że są to więźniowie z Zakładu Karnego. Pamiętam ich jako miłych i pracowitych. Mój kolega Zbyszek miał nazwisko na literę K, więc inni za nim wołali Zakład Karny. Ja zaś byłam GS czyli Gminna Spółdzielnia. Takie wspomnienia snułam wchodząc po „swoich” schodach na ulicę. Popatrzyłam na „swój” dom, kościół, przedszkole, brzozy...Od razu wróciła przeszłość. Chociażby taka o Bożym Ciele, gdy tata ustawiał przy oknie dwie brzózki. Mama zasłaniała szyby białym płótnem, dekorowała kwiatami. Gdy procesja przechodziła koło naszego ołtarzyka, to ludzie szarpali gałązki brzózek i w efekcie zostawały dwa nagie kikuty. Za domem też rosły brzozy, pamiętam Ilzę, która oparta o pień jednej z nich płakała i mówiła, że będzie tam w Niemczech brakowało jej właśnie szumu drzew, które zaglądały wprost do okien. Pamiętam... Lumkę  i Bracką dwie staruszki, które zostały w Polsce i mieszkały jedna w moim budynku, druga po przeciwnej stronie... Wystarczy wyjść z domu, a wspomnienia sprzed lat przywieje jesienny wiatr.

 

Grażyna Saj-Klocek

Jesienny wiatr snuje opowieści sprzed lat